Obrońca moralnych zasad z IKEA.

przez | 7 lipca 2019

Przypomnijmy o co chodzi z panem Tomaszem z IKEA. W tzw. wewnętrznym internecie (intranet), IKEA przypomniała swoim pracownikom elementarne zasady szacunku jakie należą się również pracownikom określanym jako LGBT plus m.in. propozycje zasad komunikacji. Dla mnie to oczywiste, ale całe mnóstwo Polaków ma nadal z tym problem, więc powtarzać warto. Pan Tomasz nie mógł się z tym pogodzić więc popełnił wpis na forum zawierający następującą treść:

Akceptacja i promowanie homoseksualizmu i innych dewiacji to sianie zgorszenia. Pismo Święte mówi: “Biada temu, przez którego przychodzą zgorszenia, lepiej by mu było uwiązać kamień młyński u szyi i pogrążyć go w głębokościach morskich”. A także: “Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, a ich krew spadnie na nich”.

Trzeba przyznać, że już w chwili wpisywania tego tekstu w intranecie, pan Tomasz musiał sobie zdawać sprawę z konsekwencji. Jeśli tak, to można mówić o silnych religijnych przekonaniach i konsekwencji, niekoniecznie godnej pochwały. Szkoda , że jak tylko w konsekwencji został zwolniony z pracy, zaczął w mediach mocno modyfikować swoją wersję i ocenę zdarzeń oraz nadawać im kontekst światopoglądowej walki.

Przede wszystkim, wbrew temu co mówi pan Tomasz, IKEA nie propagowała LGBT (pan Tomasz pozwala tu sobie na kłamstwo), a jedynie zwracała uwagę, że są to ludzie jak inni i należy im się szacunek. I mało mnie obchodzi, czy to jest zgodnie czy nie z takimi czy innymi zasadami religijnymi pana Tomasza. To, że pan Tomasz stał się więźniem własnych przekonań i się intelektualnie ubezwłasnowolnił, to jego sprawa. Gdyby przeczytał Biblię i naukę Kościoła wiedziałby, że interpretacja wielu zasad itd. ulegała w Kościele na przestrzeni lat zmianom i że to on ma problem z nauką m.in. obecnego papieża. Jak widać pan Tomasz wzorem życia zgodnie z naukami Kościoła raczej nie jest.

Nie ma co ukrywać, że osoby wierzące niejednokrotnie stoją przed problemem, co począć z zasadami podawanymi przez takie czy inne święte księgi, a które kompletnie nie przystają do rzeczywistości. Doprawdy trudno sobie wyobrazić, postępowanie z ludźmi LGBT wg sposobów podanych (cytowanych) przez pana Tomasza. To, że słowa pochodzą ze świętej księgi ma powodować, że można je bezkrytycznie i bez konsekwencji podawać? Cóż, nie ma co ukrywać, ze w Biblii są zapisy, których brzmienie budzi, mówiąc najdelikatniej, problemy z interpretacją i stosowaniem w życiu codziennym. Ale to problem pana Tomasza, a nie mój czy innych ludzi. To, że słowa pochodzą z Biblii, nie może oznaczać, że można się nimi posługiwać w rozwiązywaniu doczesnych problemów, czy raczej problemów pana Tomasza. A co gdy jak wyciągnę – hipotetycznie – swoją świętą księgę, wg której chrześcijan (w tym pana Tomasza) należy zabić, no chyba że przyjmą mój światopogląd za obowiązujący? Też będę miał prawo swobodnie rzucać cytatami w intranecie?

Z nauką Kościoła pan Tomasz ma raczej spore problemy, bo wybiera sobie to co mu wygodne. Jaka postawa Chrystusa bardziej mu odpowiada? Ta karząca, czy miłosierna i pełna wyrozumiałości? Chciałbym się też od pana Tomasza dowiedzieć, po co w takim razie Bóg powołuje na świat osoby tzw. nie hetero- ? Pytań jest mnóstwo.

Pan Tomasz najzwyczajniej nie pogodził się z faktem, że na świecie są ludzie inni niż on. Ale powinien też sobie uświadomić, że dla wielu ludzi to on jest odmieńcem. Dla mnie również, ale jakoś nie uważam, że należałoby go z tego powodu z kamieniem u szyi….

Trybunał Konstytucyjny. Tzw. sprawa drukarza. A może będzie ciekawie?

przez | 27 czerwca 2019

Odłóżmy na chwilę na bok emocje i prawnicze wywody. Na wstępie też zaznaczę, że poglądów drukarza nie podzielam, ale staram się go zrozumieć.

Patrzę na sprawę nieco inaczej. Nam chyba mocno niesłusznie wydawało się, że jesteśmy społeczeństwem, które ma w miarę wspólne podstawy moralne i prawne. Sprawa drukarza po raz kolejny przypomniała nam, jak bardzo jesteśmy zróżnicowani. O ile płaskoziemcy wciąż nas śmieszą, to antyszczepionkowcy już śmiało i skutecznie wkroczyli w nasze życie i udało im się zmusić resztę społeczeństwa do respektowania ich praw i poglądów. Dlaczego więc co innego miało by się dziać w obszarze moralności, światopoglądu i wyznawanego porządku świata. Tzw. drukarz po prostu światopoglądowo nie godzi się na LGBT. Gdyby do mnie (jako drukarza), zgłosiły się osoby z ONR-u i wyraziły zainteresowane bannerem o treści np. „Żydzi rządzom światem i chcą zniszczyć polski naród”, też starałbym się odprawić je z kwitkiem. Podobnie byłoby z drastycznym obrazem usuniętego dziecka (po aborcji) na życzenie organizacji antyaborcyjnej. Aż dziw, że ten problem wyszedł na światło dzienne dopiero przy okazji LGBT. W ten sposób, krytycy konserwatywnych katolików czują się nazbyt komfortowo.

Nie ma sensu ocenianie, czy drukarz jest czy nie katolikiem i czy to ma jakiekolwiek znaczenie w tej sprawie. Spora część konserwatywnej części społeczeństwa uważa, że sprzeciw wobec wszystkiego co mieści się pod skrótem LGBT nie jest sprzeczne z nauką Kościoła. Moim zdaniem nie jest to prawdą, ale to też nie ma znaczenia. Po prostu jako społeczeństwo po raz kolejny zetknęliśmy się z sytuacją, gdy jakiś obywatel nie chciał czegoś zrobić z powodu swoich przekonań. Czy to rzeczywiście jest poważnym problemem. Mam pełną świadomość, że od strony prawnej orzeczenie TK może mieć bardzo przykre konsekwencje. Ale, przypomnę, odrzućmy na chwilę wywody i dorobek prawniczy.

Sprawa stała się głośna, nie tyle z powodu odmowy drukarza, bo nie sądzę żeby tego przypadki były odosobnione, co zleceniodawców którzy postanowili ukarać drukarza za odmowę. Ja co najwyżej zaproponowałbym społeczną dyskusję na ten temat i zlecił druk banneru innemu drukarzowi. Nie sądzę, by z tym ostatnim był jakiś problem.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że takie odmowy jak odmowa drukarza mogą działać i w drugą stronę. Może się bardzo szybko okazać, że ludzie pokroju drukarza i inni o wyrazistych konserwatywnych i katolickich poglądach mogą paść ofiarą orzeczenia TK.  A może ktoś w sektorze finansowych powie klientowi, że nie udzieli mu kredytu, bo jego światopogląd i działania są sprzeczne ze jego (finansisty) światopoglądem. Niech przedsiębiorca idzie sobie do innego banku. Co wtedy? Można sobie wymyśleć dziesiątki takich sytuacji.

Nie panikowałbym więc po orzeczeniu TK tak bardzo. Moim zdaniem działania takie jak w przypadku drukarza będą raczej rzadkością. Proponuję pamiętać, że w jakimś stopniu już obecnie mamy z tym do czynienia. W szkołach prywatnych za duże czesne nie uczy się dzieci z biedniejszych rodzin. I co ? Straszne czy nie? W restauracji wegetariańskiej nie serwuje się schabowych, więc jak się komuś coś nie podoba to niech zmyka do innej knajpy. Z tego też zrobimy problem?

Oczywiście nie chcę wszystkiego trywializować i nie jest tak, że nie dostrzegam zagrożeń. Obawiamy się ( i chyba słusznie ) , że z orzeczenia TK korzystać będzie częściej konserwatywna i zbliżona poglądami do PiS część społeczeństwa. W tej części społeczeństwa świadomość praworządności i szacunku dla innego człowieka jest słabsza. Jest ryzyko, że w małych ośrodkach (małe miasta, wieś) lub przy braku konkurencji, cześć osób może zostać pozbawiona dostępu do niektórych dóbr czy usług. Proponuje jednak nie dramatyzować. Zobaczymy w którą stronę to wszystko pójdzie.

To nie D.Tusk wymyślił zbawiciela na białym koniu.

przez | 18 czerwca 2019

Przesłuchanie D.Tuska przed komisją VAT-owską, ponownie sprowokowało szereg komentatorów do oceniania czy może on, i ewentualnie jaką, rolę odegrać na polskiej scenie politycznej. Niezwykle modne jest narzekanie na niego i twierdzenie, że jest zbyt ogólny w deklaracjach, że mimo (rzekomo!) kreowanych nadziei, D.Tusk nie odegra roli zbawiciela na białym koniu. Niestety, teorią z Tuskiem zbawicielem wymyślili komentatorzy, a nie on sam czy środowiska, które byłyby ewentualnie zainteresowane jego powrotem na polską scenę polityczną.

D.Tusk nigdy jednoznacznie nie obiecywał, że wróci na polską scenę polityczną, a już na pewno nie wskazywał w jakiej dokładnie roli. Postrzeganie go w roli przyszłego prezydenta czy lidera opozycji, to głównie wizje politycznych komentatorów i pomysłodawców sondaży. Dostrzegalna jest pewna wiara w jego triumfalny powrót, wśród części opozycji (głównie PO), ale i w tym gremium wiara ta jest wyrażana dość ostrożnie.

D.Tusk jest politykiem wyrastającym ponad krajową przeciętność. Świadczy o tym jego doświadczenie, osiągnięcia, ale i obawy jakie budzi wśród polityków PiS i J.Kaczyńskiego. Oczywiście nie jest politykiem pozbawionym wad i niejedna jego polityczna decyzja budzi do dziś wiele kontrowersji. D.Tusk jest rozsądny i nie zamierza rzucać się z motyką na słońce. Jego deklaracja powrotu do polskiej polityki jest mocno uwarunkowana. W niemałym stopniu przez niego samego. Nie bez znaczenia jest to, że pełni rolę jednego z czołowych urzędników UE i w związku z tym musi mocno mitygować ewentualną chęć jednoznacznego uczestniczenia w polskim życiu politycznym. A jakąś pozytywną rolę odegrać zapewne by chciał.

Tusk jest tyko człowiekiem i zapewne nie zamierza wracać do polskiej polityki tylko po to, by odnieść porażkę. Od dłuższego czasu były lider PO ostrożnymi i inteligentnymi komentarzami uczestniczy w polskiej polityce. W pewnym stopniu prowokują go do tego politycy PiS, którzy nie ustają w wysiłkach by zdeprecjonować go w oczach Polaków. Najwyraźniej wg polityków PiS, Tusk wciąż stanowi poważne zagrożenie dla tego ugrupowania i dla samego J.Kaczyńskiego. Efekt jest częściowo odwrotny, ponieważ D.Tusk przy każdym wezwaniu na takie czy inne przesłuchanie, potrafi zręcznie wykorzystać swoją obecność do przypomnienia o sobie w mediach.

D.Tusk jeszcze przez wiele miesięcy będzie sondował opozycję i obserwował nastroje Polaków przed wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi. Obecna kadencja D.Tuska upływa w grudniu 2019, więc jest mało prawdopodobne by aktywnie angażował się w działalność opozycji przed wyborami parlamentarnymi. Obecnie robi to w sposób niezwykle ostrożny i tak będzie aż do przełomu 2019/2020 r.

Wydaje mi się, że sugerowany przez media start D.Tuska w wyborach prezydenckich wcale nie jest taki pewny. Warunkiem startu jest przynajmniej częściowo wsparcie opozycji i szansa na wygraną w II turze z kandydatem PiS. Tusk jest politykiem, który potrafi zaryzykować, ale podjęcie ryzyka musi być uwarunkowane szansą na wygraną. Wątpię, by D.Tusk ryzykował budowę nowego ruchu wokół swojej osoby, ale nie wykluczam współuczestniczenia w nowym bycie politycznym. Może będzie to ruch samorządowy.

Były lider PO gotów jest na porażkę, pod warunkiem, że nie będzie to porażka sromotna i zdeterminowana już na wstępie. Warto też zwrócić uwagę, że w ostatnich przekazach medialnych, D.Tusk ostrożnie kreuje nowy styl w podejściu opozycji do PiS. Jest sporo o akceptacji i szacunku dla głosujących na PiS i jakby szykowanie opozycji i sympatyzującej z nią częścią społeczeństwa na ewentualną wygraną PiS w jesiennych wyborach. Moim zdaniem to rozsądny i dalekowzroczny ruch.

Nie wiem kto pierwszy użył określenia o zbawicielu na białym koniu. Nawet jeżeli D.Tusk, to w formie żartu i przestrogi , że postrzeganie jego osoby w ten sposób, to ogromna polityczna naiwność, na co zwracał uwagę w swoich wystąpieniach.

Senat? Proponuję zrezygnować.

przez | 7 czerwca 2019

W ostatnich dniach z kilku stron sceny politycznej padły sugestie dotyczące przyszłości senatu. Mniejsza o polityczne intencje pomysłodawców i szczegóły pomysłów. Bodaj żadna z wypowiedzi nie wspominała o likwidacji senatu. Stawiam więc pytanie o sens istnienia senatu.

Podstawowym problemem jest to, że senat w znacznym stopniu jest powieleniem sejmu. Niewielkie różnice w zasadach wyborczych do sejmu i senatu nie mają tu większego znaczenia. W efekcie mamy dwie podobne izby ze sztucznym zróżnicowaniem zadań.

Traktujemy senat jak świadectwo naszej historii. Czasów I RP i II RP. Jak decyzję idąca na przekór postanowieniu tzw. komunistów, którzy po wojnie chcieli usunąć senat na zawsze.

Paradoks historyczny związany z senatem polega na tym, że nigdy nie było to ciało wybierane demokratycznie. Elementy demokracji pojawiły się dopiero przy funkcjonowaniu sejmu. A i to była demokracja dość kulawa, bo reprezentująca raptem kilka lub kilkanaście procent ludności (szlachta).

Problem z definiowaniem roli senatu pojawił się tuż po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Pojawił się pomysł, raczej nie traktowany poważnie, by senat jak w czasach I RP, tworzyli najwyżsi urzędnicy, duchowni itd. Obecnie, na szczęście, nikt już nawet nie ma odwagi proponować takich rozwiązań. Zapewne dlatego, że premier i prezydent mają swoje ‘senaty’, czyli rzesze wysokich urzędników i doradców. Nie muszą zabiegać o względy wielkich rodów magnackich itd.

W czasach, gdy nie akceptujemy sytuacji by izby parlamentu były wybierane inaczej niż demokratycznie (i słusznie), upór w utrzymywaniu senatu jest coraz mnie zrozumiały. Tworzenie z senatu izby skupiającej ludzi o specyficznych umiejętnościach i zaletach (profesorowie, samorządowcy itd.) i tak w ostateczności stawia pytanie o zasady wyboru takich senatorów i ich wpływy na demokratyczne decyzje wypracowane w sejmie.

Ponadto cokolwiek wątpliwe jest przekonanie, że senat złożony – przykładowo – z samorządowców czy naukowców, coś nowego wniesie. Ci ludzie nie są pozbawieni poglądów i politycznych sympatii. Po drugie w sejmie i senacie wielu jest profesorów, doktorów nauk itd. oraz ludzi z samorządową przeszłością. I co? I nic.

Senat kosztuje nas między 200 a 250 mln zł rocznie. To ogromna kwota.

Równolegle w przywróconym senatem w III RP odtworzyliśmy stanowisko prezydenta. Prezydenci z biegiem lat otoczyli się armią urzędników i ciał doradczych. Mamy więc człowieka (prezydenta), który formalnie ma pełnić rolę kontrolera władzy i sejmu, więc po raz kolejny stawiam pytanie o sens istnienia senatu.

Jeżeli koniecznie chcemy senat utrzymać, to ja proponuję przynajmniej przeprowadzać do niego wybory w innym terminie niż do sejmu. To jakaś szansa, że senat nie będzie kopią sejmu. Wadą takiego rozwiązani jest zwiększeniu kosztów funkcjonowania senatu o koszt przeprowadzenia wyborów.

Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że mamy w Polsce poważny problem z uzasadnieniem sensu istnienia senatu. Zaryzykuję twierdzenie, że większość społeczeństwa nawet by nie zauważyła likwidacji senatu. Większość politycznych harców i decyzji kształtujących akty prawne zapada w sejmie.

PiS wygrał. Rozliczanie porażki KE trwa i robi się powoli niestrawne.

przez | 30 maja 2019

Czy Koalicja Europejska przegrała, to sobie za chwilę powiemy. Wpierw o rozliczeniowych komentarzach tzw. liderów opinii, jak to się teraz ładnie mówi.

Z biegiem czasu i odnoszonymi politycznymi sukcesami, J.Kaczyński i jego partia zyskują szacunek komentatorów dalekich do tej pory od odczuwania sympatii wobec lidera PiS. Kaczyński oceniany jest przez pryzmat sukcesu, a nie metod jakimi je osiąga. To zabawne jak wielu komentatorów być może niezamierzenie dołącza do grona ludzi wierzących w polityczny geniusz J.Kaczyńskiego. Przepraszam za okrutne przejaskrawienie, ale Hitler też był politycznie skuteczny. W takim razie, geniuszem nazwijmy też szefa Amber Gold. Był skuteczny? Był, bo ściągnął ludzi (z ich oszczędnościami), którzy mu uwierzyli. W przypadku oceny Kaczyńskiego od dawna następuje rozłączenie oceny skuteczności w polityce od moralności i uczciwości. W efekcie powstała w mediach zabawna lub idiotyczna – jak kto woli – sytuacja. J.Kaczyński jest chwalony i podziwiany w mediach za skuteczność, a KE i Grzegorz Schetyna karceni za porażkę.

Przypomnieć więc warto, że kilka miesięcy temu mało kto wierzył w utworzenie tak szerokiej koalicji wyborczej. A jednak się udało. Wynik na poziomie 38% to jednak moim zdaniem spore osiągniecie, czy wręcz sukces. Zajęcie drugiego miejsca nie ma tu znaczenia.

Sytuacja ugrupowań tworzących KE jest drastycznie inne niż PiS. PiS zamienił TVP w stację propagandową. Spora część Polaków ma dostęp do informacji z obszaru polityki i ekonomii tylko przez TVP. Kto od czasu do czasu ogląda Wiadomości o 19.30 wie jaki zmanipulowany przekaz tamtędy wychodzi. PiS ma dostęp do pieniędzy publicznych, więc szasta nimi na prawo i lewo. Wbrew coraz popularniejszej legendzie PIS wcale nie realizuje wszystkich obietnic, a skupił się na 500+. Polacy nie chcą wiedzieć w jaki sposób 500+ jest finansowane, ale i nie chcą się dzielić pieniędzmi z nauczycielami lub osobami niepełnosprawnymi.

Nie ma oczywiście co ukrywać, że padł mit wyborów do Parlamentu Europejskiego zawsze przegrywanych przez PiS i że tylko obecna opozycja ma możliwości wyborczej mobilizacji elektoratu. J.Kaczyńskiemu udało się dokonać mobilizacji elektoratu skuteczniej od KE. Czy to porażka? Dla mnie nie. J.Kaczyński z biegiem lat traci hamulce moralne. Jest tak żądny politycznego sukcesu, że nawet straszył chorobami przyniesionymi przez uchodźców. Dla mnie to żenada lub po prostu podłość. Czy politycy KE mają straszyć jeszcze większymi kataklizmami zmyślonymi z sufitu??

Społeczeństwo jest jakie jest i ja chyba wcale nie chcę by o jego względy rywalizować metodami Kaczyńskiego. Powoli dochodzę do wniosku, że społeczeństwo chce i ‘zasługuje’ na drugą kadencję PiS.

Paulina Młynarska i jej trauma prawdziwa lub nie.

przez | 15 maja 2019

Sorry, ale mam coraz większy problem z poważnym traktowaniem wyznań, jak te, którym podzieliła się z nami Paulina Młynarska. P.Młynarska powraca do sceny z scen z filmu „Kronika wypadków miłosnych”. Film kręcono w 1984 r i po dwóch latach była jego premiera (media różnią się w datach premiery).

“[…] miałam 14 lat, kiedy Andrzej Wajda, na planie swojego filmu „Kronika wypadków miłosnych” zmusił mnie do zagrania nago bardzo odważnej sceny erotycznej z udziałem […].  Byłam pod wpływem środków uspokajających i alkoholu podanych mi przez inne osoby dorosłe pracujące na planie”. P.Młynarska ma wiele pretensji pod adresem ekipy filmowej i samego reżysera.

Po latach P.Młynarska twierdzi, że bardzo źle to przeżyła i przez lata miała poczucie upokorzenia i traumę. Teraz, po latach, postanowiła to ujawnić. Bodźcem, miał być rzekomo film braci Sekielskich o pedofilii wśród księży.

Generalnie, coś takiego jak film przypisujemy szeroko rozumianej sztuce.  A w sztuce, niejednokrotnie pojawia się nagość i bywa, że jest to nagość dziecięca. Nieistotne jest czy to moralnie akceptujemy czy nie. Fakt pozostaje faktem. I nie jest to bynajmniej żadna nowość.

Dlaczego czekała P.Młynarska czekała z tym wyznaniem aż do teraz? Jest kobietą aktywną medialnie i mogła już wiele lat temu poruszyć ten wątek ze swojego dzieciństwa. Z każdym wyznaniem takiej czy innej celebrytki po akcjach typu metoo czy o pedofilii, coraz trudniej mi uwierzyć w szczerość tych wyznań. Chodzi o traumę. Wątek molestowania zaczyna mi przypominać temat depresji. Aktorzy i artyści przez lata tryskający przed kamerami zdrowiem i deklarujący satysfakcję z życia, nagle publicznie ogłaszają, że cierpieli lub cierpią na depresję lub byli maltretowani przez partnera/partnerkę. Czuję się wtedy oszukany, bo całkiem niedawno ten sam człowiek przed kamerą zapewniał widzów, że jest super i ok.

Ale wróćmy do P.Młynarskiej.

Na co więc czekała tyle lat? Nie musiała się niczego bać. No, może poza odrzuceniem w świecie showbiznesu. W najgorszym przypadku żyłaby zwykłym codziennym życiem, jak miliony kobiet. A może tego się właśnie bała i czekała na czasy, kiedy wyznania o traumach staną się niemal modą w świecie celebrytów.

Mogę zrozumieć, że 14-latka niewiele rozumie z otaczającego ją świata, ale nie przesadzajmy, że nie rozumie kompletnie nic. Tabu jakim otoczona była i jest nagość oraz skutki działania alkoholu były i są nastolatkom znane. Również w latach 80-tych.

Powstaje w takim razie pytanie o rodziców Młynarskiej, którzy znali scenariusz lub nie mieli ochoty go poznać. Film miał status dramatu społecznego, a więc nie bajki dla dzieci z przedszkola. Sam tytuł powinien był już wzbudzić zainteresowanie rodziców młodej Młynarskiej.

Trudno się odnieść do kwestii podawania środków uspokajających i alkoholu oraz zmuszania do grania scen ‘rozbieranych’, bo nie znamy opinii drugiej strony. Nie chcę być złośliwy, ale młoda Młynarska była (co potwierdza jej życiorys) nastawiona na karierę i kolejny film (serial) w jakim zagrała, był klasyfikowany jako erotyczny. Między „Kroniką wypadków miłosnych”, a „Różową serią” upłynęły raptem ok. cztery lata. Szczerze wątpię, by scenę ‘rozbieraną’ wymyślono spontanicznie na planie filmowym.

Mogę mieć tylko nadzieję, że żyje jeszcze wiele osób z ekipy filmowej. Powinni mieć prawo podania swojej wersji wydarzeń.

Sukces braci Sekielskich. Rozczarowanie reakcją Kościoła.

przez | 14 maja 2019

Nie spodziewałem się takiego sukcesu i oddźwięku filmu braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu” . W chwili przygotowywania wpisu na stronę internetową, liczba odsłon zbliża się do 9,8 mln. Filmu nie oglądałem, bo już po kilku fragmentach i komentarzach tracę ochotę. Po prostu nie mam odwagi obejrzeć go całego.

Spory o intencje autorów, o rzetelność kreowanego obrazu Kościoła i mieszanie się w politykę mnie nie interesują i są po prostu nieistotne. Nie mogę pojąć jak Kościół mógł sobie pozwolić na taką porażkę przy aprobacie polityków konserwatywnych. Nie można wykluczyć, że film może stać się jednym z najistotniejszych elementów, składających się na tzw. punkt zwrotny w postrzeganiu Kościoła w Polsce, religijności i podejściu do hierarchii kościelnej. Sprawa rykoszetem może się odbić na PiS.

Trzeba przyznać, że Kościół nie docenił wolnych mediów i był zbyt pewny, że pedofilia wśród duchownych nigdy nie nabierze szerszego rozgłosu. Od pojedynczych reportaży o pedofilii, filmu Kler, przez coraz ostrzejsze działania działaczy lewicowych, doszliśmy do dokumentu „Tylko nie mów nikomu”.  Film braci Siekielskich już po pierwszym dniu od udostępnienia pokazał, że nie ma mowy o zniknięciu tematu pedofilii w Kościele z czołowych stron mediów.

Kościół sam wręcz zachęcał do podjęcia tematu przez co odważniejszych dziennikarzy. Konferencja prasowa i statystyki ws pedofilii zaprezentowane przed kilku tygodniami to była kpina z opinii publicznej i wiernych. Przedstawiciele Kościoła zaprezentowali zawężone dane, z których na dodatek wynikało, że przeciętny ksiądz pedofil molestował tylko jedno dziecko. To po prostu niemożliwe. Odrębną kwestią były komentarze na jakie sobie pozwalali duchowni prezentujący dane, próbując pomniejszać i relatywizować problem pedofilii wśród duchownych.

Wody w usta od początku nabrała partia rządząca. Medialnie walczyła, ostatnio z coraz większym zapałem, z pedofilią i wykorzystywaniem seksualnym dzieci. Oczywiście o pedofilii wśród duchownych nie było ani słowa. W miniony weekend politycy PiS zaczęli się powoli przełamywać. W końcu zdali sobie sprawę, że sprawa rykoszetem uderza w PiS. Pytanie jakie przed nami stoi, to : jakim cudem wielu duchownych unikało odpowiedzialności za czyny pedofilskie i jak oceniać wyższych hierarchów kościelnych chroniących księży pedofilów. Minister Ziobro nie mógł dłużej udawać, że nie ma problemu i w końcu powołał specjalny zespół do zbadania wątków pedofilskich z materiału braci Sekielskich.

Obawiam się, czy raczej mam nadzieję, że wielu wiernych przejrzy na oczy. To już od dawna nie są niepotwierdzone zarzuty, tylko coraz więcej ujawnianych przypadków pedofilii i jej ukrywania lub tuszowania.

Przedstawiciele Kościoła zaczęli się łamać i przypomnieli sobie słowo przepraszam. Ale tu już nie o przepraszanie chodzi, a o działanie, dymisje, usuwanie ze stanu duchownego i współpracę z Policją.

Na film Sekielskich warto spojrzeć i z innej strony. Fundusze na film zebrano na zasadach crowfundingu. To potwierdza, że wolne media wciąż istnieją i mogą funkcjonować niezależnie od finansowych donatorów (instytucje prywatne lub państwowe).

Nie chcę idealizować T.Sekielskiego. Mam dystans do reportaży wzbudzających społeczny bunt i ferment, bo bywa on sztucznie nakręcany przez prywatne stacje i niezależne grupy producenckie, działające – poniekąd – na zasadach komercyjnych. Ten film jednak, trzeba przyznać, to  w zasadzie strzał w dziesiątkę. Do jego sukcesu w dużym stopniu przyczynili się przedstawiciele Kościoła i prawicowi politycy. Gdyby Kościół wykazał się refleksem i odwagą w podejmowaniu trudnych tematów o filmie Sekielskiego mało kto by dzisiaj mówił.

Ps. Nie ma co ukrywać, że za przymykanie oka na pedofilię w Kościele i odpowiedzialność za nią winne są również wcześniejsze rządy , w tym PO-PSL.

Zapomnieliśmy o rocznicy zakończenia II wojny światowej. Znowu.

przez | 12 maja 2019

Jedyne na co było nas stać, to skazać rocznicę zakończenia II wojny światowej na zapomnienie. To była 74 rocznica. Owszem, lokalnie zdarzały się rocznicowe obchody zakończenia II wojny światowej (IIWS), ale na szczeblu państwowym i w głównych mediach, temat w zasadzie nie zaistniał. Niemal wszystkie główne ośrodki polityczne i opiniotwórcze, porzuciły ten temat w ostatnich latach. Tymczasem równocześnie braliśmy ‘na warsztat’ niezwykle trudne inne tematy. Było Jedwabne. Przypomniano, że Jan III Sobieski to wcale nie taka kryształowa postać jak nam się wydawało. itd. itd. Nie wszystkim to się oczywiście podobało i nie wszystkie strony chciały się angażować w ujawnienie takiej czy innej prawdy historycznej. Ale jednak udawało się te tematy wepchnąć do świadomości historycznej, bo co najmniej jedna ze stron dyskursu historycznego uważała, że trzeba to zrobić. Rocznica zakończenia IIWS jest rzadkim przypadkiem, gdy wszyscy chcą zapomnieć. To zbyt proste i nieuczciwe.

Zasadniczym błędem jaki popełniamy w ocenie zakończenia IIWS i nadanie temu statusu ‘rocznicy’ jest wejście Rosjan do Polski, podporządkowania politycznego na 45 lat i strat terytorialnych. Tak, to prawda, zakończenie wojny wiązało się dla nas z ogromny upokorzeniem. Moim zdaniem pojmujemy jednak to zdarzenia (zakończenie wojny) dość wąsko, co notabene powoduje pojawienie się pytań, które sprawiają nam poważny problem.

Zacznijmy od tego, że nikt poza Rosjanami nie chciał usuwać Niemców z polskich ziem (nieistotne, dawnych czy obecnych). Sami byśmy się absolutnie nie oswobodzili. Rosjanie ponieśli ogromne straty ludzkie w wyzwalaniu ziem polskich, co automatycznie oznaczało oszczędzania polskiego ‘materiału’ ludzkiego. Uważam, ze Rosjanie mają prawo nam to wypominać. Zresztą nie tylko to. Zakończenie wojny i wyzwolenie kraju, oznaczało radykalne ograniczenie strat ludzkich jakie codziennie ponosiliśmy i strat materialnych. Jako względnie odrębny byt, zostało przywrócone państwo polskie. Młodzież wróciła do szkół. Możemy Rosjan traktować jak okupantów, ale był to okupant radykalnie lżejszy nić niemiecki. Od 1945 r., z czasów wojny, przestawialiśmy się na czas pokoju. Z tego punktu widzenia upieranie się, że jeden okupant zastąpił drugiego jest bzdurą. Przypominam: sami nie mogliśmy się wyzwolić, a świat zachodni nie miał ochoty o nas walczyć.

Po drugie, patrzenie na zakończenie IIWS w Europie tylko z naszej własnej perspektywy, to spore uproszczenie. Maj 1945 to moment zakończenia wojny i wyniszczenia w Europie, wywołanego bzdurną ideologią. Być może więc, jednym z naszych błędów jest uporczywe sprowadzanie zakończenia wojny tylko i wyłącznie do nas samych i losów Polski. Mniej lub bardziej wojna doświadczyła wszystkie narody Europy. Na szczęście, Europa (lub przynajmniej jej część) potrafiła wyciągnąć wnioski, powołując do życia twór, który nazywamy dzisiaj Unią Europejską. Niestety, zaczynamy tym tworem pogardzać.

Rocznicowość kojarzy się nam z uroczystym, radosnym na ogół świętem. Ok. Powiedzmy, że maj’45 w pewnym sensie nie był dla nas radosny. Nikt nam nie każe robić z tego uroczystego święta.  Być może tej rocznicy powinniśmy nadaj bardziej międzynarodowy i refleksyjny charakter. Mam tu na myśli zwrócenie uwagi Polakom, że zakończenie wojny to był ogromny sukces Europy, bez względu na to jak potoczyły się losy poszczególnych państw po wojnie.

Dla mnie zapomnienie o rocznicy zakończenia IIWS to moralne rejterada i historyczne tchórzostwo.

Leszek Jażdżewski w roli politycznego skandalisty.

przez | 5 maja 2019

Jednym z bohaterów lub ‘bohaterów’ wydarzeń politycznych z 3 maja był Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny Liberté! L.Jażdżewski wygłosił jedno z dwóch wprowadzających wystąpień przed głównym punktem programu, czyli wykładem Donalda Tuska. W informacji wydanej przez Uniwersytet Warszawski, L.Jażdżewski miał pełnić rolę wspomagającą gospodarzy, czyli zapowiedzieć głównego gościa i wprowadzić do tematyki jego wykładu. Tymczasem L.Jażdżewski wykorzystał przyjętą rolę do prezentacji własnych poglądów. Zrobił to z premedytacją, zapowiadając to m.in. na wstępie przykładem z Prince’sem przed koncertem Rolling Stonesów w 1981 r.

Przekaz L.Jażdżewskiego był dość monotematyczny i raczej niewiele mający wspólnego z wystąpieniem D.Tuska. Jażdżewski zaczął od przejaskrawionej krytyki Kościoła i religii. Opinie o Kościele więcej mówiły o tym, jak subiektywnie postrzega go L.Jażdżewski i jaki pogląd próbuje wmówić odbiorcom.

„Kościół katolicki w Polsce, obciążony niewyjaśnionymi skandalami pedofilskimi, opętany walką o pieniądze i o wpływy stracił moralny mandat do tego, żeby sprawować funkcję sumienia narodu. 

Ten kto szuka transcendencji i absolutu w kościele będzie zawiedziony. Ten kto szuka moralności w Kościele nie znajdzie jej. Ten kto szuka strawy duchowej w Kościele wyjdzie głodny.  Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa. „

Sprowadzenie Kościoła w Polsce do pedofilii i żądzy władzy jest nadużyciem. Kościół i ludzie go tworzący są niebywale różni. Oczywiście, że sposób rozliczenia Kościoła z pedofilią i akceptowanie wyczynów obecnej władzy mocno Kościół obciążają. Ale Kościół to miliony wiernych i tysiące duchownych. Znam ludzi mocno wierzących i oni potrafią odnaleźć w Kościele i wierze tego czego szukają. Taki czy inny grzeszny biskup lub ksiądz nie mają na nich wpływu, ani nie jest dla nich autorytetem.

Słabo też oceniam diagnozę L.Jażdżewskiego: „Poglądy Polaków na rolę Kościoła katolickiego, małżeństwa homoseksualne, legalizację aborcji ulegają radykalnej liberalizacji”. Owszem w Polsce od lat widoczny jest wzrost wiedzy i tolerancji. Nie sądzę jednak by tempo zmian można było określić jako radykalne. Wątpię też, by ktoś obecnie w Polsce mógł na tym zbić polityczny kapitał. Środowiska koncentrujące się na przekazie antyklerykalnym i feministycznym jakoś nie potrafią zdobyć silnej reprezentacji politycznej.

Może już zostawmy na boku poglądy L.Jażdżewskiego. Oprócz krytyki Kościoła był feminizm i banalny przykład z dziećmi. Niemniej to co najbardziej raziło w postawie Jażdżewskiego, to wykorzystanie wykładu do promocji własnej osoby i swoich poglądów. To próba przebicia się do mediów z podstępnym wykorzystaniem cudzej popularności. Ludzie zgromadzili się na sali przede wszystkim dla D.Tuska, a nie L.Jażdżewskiego. Na taką popularność, jaką ma Tusk, Jażdżewski powinien zapracować samodzielnie.

L.Jażdżewski zachował się nieelegancko również wobec władz UW. Uczelnia zamieściła na swoich stronach stosowne wyjaśnienie.

„Zgodnie z przyjętą na Uniwersytecie praktyką, rolą organizatora takiego spotkania jest przede wszystkim powitanie gościa i wprowadzenie do tematyki jego wykładu. Leszek Jażdżewski wykorzystał tę okazję do przedstawienia swojej politycznej agendy. Posłużył się przy tym retoryką niezgodną z Misją Uniwersytetu i zdecydowanie odbiegającą od standardów dialogu, tak istotnych na Uniwersytecie.

Przedstawiciel Liberté formą swojego wystąpienia nadużył zaufania Uniwersytetu jako gospodarza. Osoby zainteresowane wydarzeniem rejestrowały się na wystąpienie przewodniczącego Rady Europejskiej, a nie na inne spotkanie.”

Mówiąc najdelikatniej jak mogę, L.Jażdżewki mi nie zaimponował. Co gorsza, potwierdził smutną prawdę o części środowisk lewicowych. Oprócz agresywnego konserwatyzmu i nacjonalizmu, w Polsce powstaje agresywna lewica światopoglądowa, skalą manipulacji przekazu i przejaskrawień coraz mniej odbiegająca od PiS.

I na zakończenie… L.Jażdżewski apelował o kulturę sporu i dyskusji o Polsce. Apelował o nową jakość. („…rywalizacja na inwektywy i na negatywne emocje z nimi nie ma sensu”). Sam zaś chętnie korzystał z ostrych przerysowań, porównań i tychże negatywnych emocji. Co najmniej kilka w swoim przekazie naruszył zasady kultury. Warto więc zacząć od siebie.

Że niby PiS chroni Polskę przed obcymi? Dobre sobie.

przez | 1 maja 2019

Jestem z grona tych, którzy byli za przyjęciem uchodźców w Afryki czy Bliskiego Wschodu. Pierwotna deklaracja przyjęcia ok. 7 tys. uchodźców, w ramach rozładowania napływu uchodźców, to była wartość wręcz śladowa i ośmieszająca Polskę. Stać nas było na więcej. Przyjęcie takiej (lub nieco większej) liczby uchodźców byłoby i tak przez Polaków niezauważona. Mieliśmy okazję okazać pomoc i współczucie. Ci co chodzą do kościoła, mogli sprawdzić czy są chrześcijanami. Mogliśmy pokazać Unii, że nie jesteśmy tylko nastawieni na branie kasy. Mogliśmy nauczyć się jak radzić sobie z napływem do kraju ludzi obcych nam kulturowo. Wraz z poprawą sytuacji gospodarczej kraju i tak będę się pojawiać w Polsce imigranci, uchodźcy itd.

Niestety, rząd PO-PSL była wysoce niezdarny w nadawaniu tonu medialnego dyskursu w tym temacie. Polacy źle znoszą obcych i Jarosław Kaczyński oraz reszta polityków PiS niezwykle cynicznie to wykorzystali w 2015 r. Słynne już słowa/sugestie J.Kaczyńskiego o przynoszonych przez obcych chorobach są jednymi z bardziej haniebnych w polskiej polityce III RP.

Tymczasem …GUS po raz kolejny opublikował dane o zezwoleniach (a więc i pobycie) na pracę dla obcokrajowców w Polsce. Po odjęciu Ukraińców i Białorusinów (dwie najliczniejsze grupy) porównałem dane z lat 2015 r. i 2018 r. Pierwsza data to ostatni rok rządu PO-PSL , a 2018 r. to rząd PiS w pełnym rozkwicie. I co ? W 2015 r. zezwolenia, prócz Ukraińców i Białorusinów, dostało ok. 13 tys. osób. Tymczasem stroniący od obcych rząd PiS wydał w 2018 r. …. 71 tys. zezwoleń. I co ciekawe jest w tej liczbie niezwykle dużo ludzi z państw, które z naszą kulturą nie mają nic lub niewiele wspólnego, a w niektórych z tych państw poziom demokracji pozostawia wiele do życzenia.

Wzbudzony przez polityków PiS strach przed obcymi jest tylko polityczną zagrywką. Tymczasem po cichu rząd PiS ściąga do Polski tysiące obcych. Oczywiście publicznie ani mru, mru na ten temat.