Pewien matematyk, statystyk z tytułem doktora, na portalu LinkedIn porównał wyniki egzaminów ósmoklasistów z języka polskiego dzieci z dysleksją i bez, czyli – bo już nie wiem jak to nazwać, by nie nikogo nie urazić – zdrowych. I okazało się, że rozkład wyników różnił się marginalnie. Inaczej mówiąc, dzieci zdrowe i z dysleksją miały niemal identyczne wyniki lub na tyle zbliżone, że powstaje seria pytań. Matematyk opublikował dane, które powinny być publicznie analizowane i jak mi się wydaje, chciał zasugerować pewien wniosek lub kierunek dociekań. Jednak dyskusja jaka rozgorzała pod tekstem nie zachęcała do formułowania zbyt daleko idących wniosków. Dało się wyczuć publiczną poprawność.
Proponuje publiczną poprawność porzucić.
Matematyk intrygująco postawił pytanie/problem tak: albo zbyt wiele dzieci niepotrzebnie dostaje orzeczenie dysleksji (przez co niezbyt uczciwie poprawiają sobie szanse na lepszy wynik), albo wśród zdrowych jest wielu niezdiagnozowanych dyslektyków. Dysleksja zdiagnozowana była u 15% dziewczynek i 24% chłopców. Wygląda więc na to, że 1/5 dzieciaków do dyslektycy. A co gdyby przymusowo przebadać pozostałych?
Od kiedy diagnoza dysleksji miała wyrównywać w szkole szanse tych dzieci, przez Polskę przeszła fala orzeczeń i pojawiały się opinie, że mamy do czynienia z dyslektykami oraz dziećmi, którym dysleksję wywalczyli przedsiębiorczy rodzice, by ‘pomóc’ dzieciom w osiąganiu lepszych wyników. Moim zdaniem, prezentowane wyniki egzaminu to potwierdzają. Temat nie trafia niestety na pierwsze strony mediów, bo poprawność część mediów zamurowała na amen. A chyba warto się tym murem przesadnie nie przejmować, bo między źle rozumianą poprawnością a fałszem jest cienka granica. Podam dalej dwa przykłady.
Ciąża. Pracuję w dużej korporacji z sektora usług finansowych. Wokół mnie mnóstwo kobiet w wieku prokreacyjnym, ale spotkanie kobiety z wyraźną ciążą zakrawa na cud. Powód jest prosty. Od lat lekarze ze strachu o odpowiedzialność, ale i w odpowiedzi na społeczną poprawność, niezwykle łatwo wystawiają kobietom w ciąży L4. Tak jakby w ciągu jednej czy dwóch dekad, większość ciąż to te o wysokim ryzyku donoszenia.
Drugi przykład, to depresja. Przyznaje się do niej z dumą i otwartością co chwilę ktoś znany z mediów. Dziennikarz, muzyk, sportowiec itd. Część z opisów dojścia do depresji jednoznacznie wskazuje, że ta osoba świadomie prowadzi styl życia lub działalność zawodową radykalnie zwiększająco ryzyko depresji. Gdybym złośliwie miał podać definicję depresji, to jest to: choroba elit, sposób na wzbudzanie współczucia, moda, zniechęcenie otoczenia do oceny. Czyli mam depresję i nie możesz mnie przez to krytykować.
Nie negują faktu uciążliwości ciąży oraz nie neguję istnienia dysleksji i depresji. Proponuję jedynie, by o tym otwarcie mówić i nie bać się stawiania granic lub chociaż ich zarysów. Poprawność bywa szkodliwa. Można, i należy, uczciwie i z kulturą omawiać każdy temat.