Zastanawiam się jakie jest tak naprawdę wyobrażenie Chrystusa wśród katolików. Formalnie katolicy są ‘uczeni’ szacunku i poświęcenia w niesieniu pomocy człowiekowi w potrzebie. Katolik ma odziać, nakarmić potrzebującego i dać mu schronienie, czyli przysłowiowy dach nad głową. W Boże Narodzenie wielu z Polaków praktykuje zwyczaj pustego miejsca dla wędrowca. Jako przykład wędrowca i człowieka potrzebującego pomocy stawiany jest Chrystus. Chrystus i odrzucenie z jakim się spotkał są dla katolików nauką, ale i przestrogą. Polakom chyba umyka, że dla wielu w swoich czasach Chrystus był obcy, wzbudzał lęk, pogardę oraz niechęć.
Jak sobie dzisiaj Polacy (przy aprobacie Kościoła) wyobrażają Chrystusa i wielką ideę pomocy obcemu w potrzebie? Nijak. Mają jakiś zestaw wyobrażeń, z których głównym zdaje się być przekonanie, że historia z Chrystusem mogła wydarzyć się tylko raz i obecnie wspominamy to wydarzenie i nadajemy mu rangę jedynie symbolu, za którym nie muszą iść żadne uczynki. Dzisiaj, jak ponad dwa tysiące lat temu, mało kto spośród katolików przyjąłby Chrystusa pod swój dach i wątpię by udostępnił mu nawet swój garaż do spania. A jedyną pomoc jaką możemy wyświadczyć obcemu, dla wielu z katolików przybiera co najwyżej postać pożyczenia sąsiadowi młotka czy wiertarki i gotowość odstąpienia pół bochenka chleba, do oddania następnego dnia. Do zajęcia pustego miejsca przy stole możemy poprosić nie tyle obcego, co dalszego członka rodziny i to pod warunkiem, że po Wigilii nie zostanie na noc, tylko wyniesie się do siebie.
Nauka o Chrystusie w kontekście udzielania pomocy jest jednym z kanonów kształtowania katolika w Polsce. Tylko, że nic za ty nie idzie i niczego się od katolika nie wymaga. Sami hierarchowie też niewiele robią. Doprawdy nie jest wielkim wyczynem dla takiego czy innego biskupa, zjeść świąteczny posiłek z bezdomnymi i wygłosić przy tej okazji kilka okazjonalnych formułek. Bycie katolikiem jest w tym przypadku bardzo wygodne. Idzie się do kościoła, pokiwa głową nad odrzuceniem Chrystusa, wspomni o potrzebie pomagania i po godzinie – z uspokojonym sumieniem – idzie do domu.
Wyrzucam z siebie pewną złość i gorycz, bo być może na granicy polsko-białoruskiej jest Chrystus lub wielu mu podobnych. Polacy, w większości katolicy, sami nie muszą nic robić. Mają państwo, czyli organizm który taką pomoc i opiekę w imieniu obywateli-katolików może zapewnić. Tymczasem nawet w sondażach widać, że niekoniecznie chcemy pomóc i dzielić się dobrobytem. Stawianiem zapór i murów na granicy spotyka się z aprobatą większości Polaków-katolików. Przekonanie o zagrożeniu świetnie sprawdza się do uzasadnienia, że niestety, ale pomóc tym ludziom nie można. Świetne alibi. Trzeba ich odesłać do nadgranicznego lasu. Prawicowa i katolicka władza nic sobie z nauki o pomocy potrzebującym nie robi. Próbuje szczuć społeczeństwo na tych ludzi, zapewne podobnie jak to mogło mieć miejsce ponad dwa tysiące lat temu. Kościół udaje, że problemu nie widzi. Pomóc mają modlitwy. A nad granicę jeżdżą działacze lewicowi i z organizacji pomocowych, prawnicy, lekarze i ludzie dobrej woli, którzy mają dość patrzenia na ludzką krzywdę. Tam powinni być przedstawiciele katolickich organizacji i duchowni.
Kto wie, może w nadgranicznych lasach jest Chrystus ukryty pod postacią brudnego i niewykształconego Afgańczyka z dzieckiem na ręku i patrzy, czy ludzie wyciągnęli jakąś naukę z tego co się wydarzyło przed dwoma tysiącami lat. Sądzę, że jest bardzo rozczarowany.