W ostatnich dniach z kilku stron sceny politycznej padły sugestie dotyczące przyszłości senatu. Mniejsza o polityczne intencje pomysłodawców i szczegóły pomysłów. Bodaj żadna z wypowiedzi nie wspominała o likwidacji senatu. Stawiam więc pytanie o sens istnienia senatu.
Podstawowym problemem jest to, że senat w znacznym stopniu jest powieleniem sejmu. Niewielkie różnice w zasadach wyborczych do sejmu i senatu nie mają tu większego znaczenia. W efekcie mamy dwie podobne izby ze sztucznym zróżnicowaniem zadań.
Traktujemy senat jak świadectwo naszej historii. Czasów I RP i II RP. Jak decyzję idąca na przekór postanowieniu tzw. komunistów, którzy po wojnie chcieli usunąć senat na zawsze.
Paradoks historyczny związany z senatem polega na tym, że nigdy nie było to ciało wybierane demokratycznie. Elementy demokracji pojawiły się dopiero przy funkcjonowaniu sejmu. A i to była demokracja dość kulawa, bo reprezentująca raptem kilka lub kilkanaście procent ludności (szlachta).
Problem z definiowaniem roli senatu pojawił się tuż po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Pojawił się pomysł, raczej nie traktowany poważnie, by senat jak w czasach I RP, tworzyli najwyżsi urzędnicy, duchowni itd. Obecnie, na szczęście, nikt już nawet nie ma odwagi proponować takich rozwiązań. Zapewne dlatego, że premier i prezydent mają swoje ‘senaty’, czyli rzesze wysokich urzędników i doradców. Nie muszą zabiegać o względy wielkich rodów magnackich itd.
W czasach, gdy nie akceptujemy sytuacji by izby parlamentu były wybierane inaczej niż demokratycznie (i słusznie), upór w utrzymywaniu senatu jest coraz mnie zrozumiały. Tworzenie z senatu izby skupiającej ludzi o specyficznych umiejętnościach i zaletach (profesorowie, samorządowcy itd.) i tak w ostateczności stawia pytanie o zasady wyboru takich senatorów i ich wpływy na demokratyczne decyzje wypracowane w sejmie.
Ponadto cokolwiek wątpliwe jest przekonanie, że senat złożony – przykładowo – z samorządowców czy naukowców, coś nowego wniesie. Ci ludzie nie są pozbawieni poglądów i politycznych sympatii. Po drugie w sejmie i senacie wielu jest profesorów, doktorów nauk itd. oraz ludzi z samorządową przeszłością. I co? I nic.
Senat kosztuje nas między 200 a 250 mln zł rocznie. To ogromna kwota.
Równolegle w przywróconym senatem w III RP odtworzyliśmy stanowisko prezydenta. Prezydenci z biegiem lat otoczyli się armią urzędników i ciał doradczych. Mamy więc człowieka (prezydenta), który formalnie ma pełnić rolę kontrolera władzy i sejmu, więc po raz kolejny stawiam pytanie o sens istnienia senatu.
Jeżeli koniecznie chcemy senat utrzymać, to ja proponuję przynajmniej przeprowadzać do niego wybory w innym terminie niż do sejmu. To jakaś szansa, że senat nie będzie kopią sejmu. Wadą takiego rozwiązani jest zwiększeniu kosztów funkcjonowania senatu o koszt przeprowadzenia wyborów.
Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że mamy w Polsce poważny problem z uzasadnieniem sensu istnienia senatu. Zaryzykuję twierdzenie, że większość społeczeństwa nawet by nie zauważyła likwidacji senatu. Większość politycznych harców i decyzji kształtujących akty prawne zapada w sejmie.