Jestem właśnie po lekturze rozmowy z minister edukacji Joanną Kluzik-Rostkowską w ostatnim Dużym Formacie. Rozumiem, że jako podatnik muszę i powinienem wspierać walkę z bezrobociem. Ale czy to zaraz musi przybierać formę wsparcie zatrudnienia na posadzie ministra? Jedno co na pewno mogę powiedzieć po lekturze wywiadu, to to że pani minister o edukacji pojęcia większego nie ma. Wywiad jest pełny emocjonalnych i rewolucyjnych uniesień oraz historyjek o kontaktach ze zwykłymi ludźmi i nauczycielami, które – jak rozumiem – budują świadomość pani minister.
A jakie pani minister ma kompetencje? Dla mnie żadnych, co potwierdza niska merytoryczność wywiadu. Jej dotychczasowa droga zawodowa i polityczno-publiczna wskazuje, że J.Kluzik-Rostkowka ma o sobie mniemanie osoby wyjątkowej i predestynowanej do rzeczy wielkich, w co jak najbardziej uwierzył również i premier. Z edukacją pani minister związku do tej pory związku nie miała. Nie dla wszystkich musi to być wada, ponieważ obecnie dość modne jest podejście by na wysokie stanowiska w sektorze prywatnym i publicznym mianować osoby niezwiązane z sektorem w jakim mają pełnić wysokie funkcje. Według zasady: im mniej wiesz, tym lepiej. Że ta zasada nie ma sensu, widać po opisywanym wywiadzie. Pani minister najchętniej mówi i się ożywia, przy tematach drugo i trzeciorzędnych z punktu widzenia edukacji, ale za to świetnie się sprzedających medialnie lub nośnych w debacie publicznej.
Jako kompetencje, pani mister wspomina m.in. o edukacji trójki własnych dzieci. M.in. z tego powodu proponuje wywiad przeczytać, bo na pytania o własne dzieci, pani minister wiedząc co się święci próbuje przekierować dyskusję na inne tory lub dorabiać teorie. Pechowo okazuje się, że dwójka starszych dzieci pani minister uczy się w szkołach niepublicznych. Takie tam, zwykłe szkoły, po …. 1 tys. miesięcznie od dziecka. Z uzasadnienia wynikało, że m.in. dlatego że to łatwiej z punktu widzenia dojazdu, bo pani minister mieszka poza miastem czy też na peryferiach. No co za niefart (J). .. Ale już tak poważniej, to fundowanie edukacji za 1 tys zł miesięcznie, to nie próba ułatwienia komunikacyjnego, ale świadomej decyzji dania dziecka do elitarnej szkoły. Zaczynam więc rozumieć, dlaczego pani mister tak zależało na dobrze płatnej pracy.
Pani minister bardzo emocjonalnie wspiera projekt posłania sześciolatków do szkół i jest niezmiernie dumna z pomysłu jednego i opłacanego podręcznika dla najmłodszych dzieci. W drugim przypadku mówi o tym jak by była pomysłodawcą i liderem przełomowego projektu. Rząd medialnie przegrywa pomysł posłania sześciolatków do szkół i nawet odważna pani minister i rewolucyjny zapał niewiele tu pomogą. Oczywiście w końcu sześciolatki do szkół pewnie pójdą, ale pani minister nie chce przyznać że problem jest sztuczny. Podejrzewam, że przeprowadzenie zgodnie z wolą rządu projektu sześciolatków było warunkiem przyjęcia do pracy na posadzie ministra. Moim zdaniem, jeżeli chcemy zwiększyć wysiłek edukacyjny dzieci młodszych, to bez problemu można to robić w przedszkolach, zamiast na siłę przenosić je do szkół. A co w takim przypadku robi nasza pani minister? Wysyła ankiety do szkół z pytaniem czy są przygotowane. Oczywiście, jak się można było spodziewać, dyrektorzy odpowiadali że są przygotowani.
Problem z sześciolatkami polega na tym, że projekt jest trochę motywowany ideologicznie (w stylu, że to postęp i rozwój), ale pani minister tego głośno nie powie, bo straci posadę. Pani minister powinna raczej policzyć ile dzieci tracą czasu w roku szkolnym przy okazji różnych świąt lub dni wolnych oraz rekolekcji. Szkoły przy okazji świąt lub tzw.. długich weekendów dają sporo dni wolnych, z czego czasami robią się małe ferie (przykładem ostatnie Święta Bożego Narodzenia i Sylwester). Na pytanie w wywiadzie o czas zabierany przez rekolekcje, pani minister przyznała, że temat jest niepolityczny. Bez komentarza.. Ja proponowałbym pani minister zsumować wolne dni w okresie kilkunastoletniej edukacji i
Temat podręcznika dla najmłodszych dzieci, z którego pani minister jest tak dumna, też jest dęty. Temat ten w szerszej skali jest obecny w debacie publicznej od dawna, ale w rozumieniu wielości podręczników i zmian podstawy programowej. Z tego powodu koszt edukacji jest większy niż musi i niepotrzebnie dotujemy w ten sposób sektor wydawniczy. Pani minister ameryki tu nie odkrywa, chociaż chce takie wrażenie zrobić. Robi natomiast błąd, ponieważ wspiera PRowy zamęt rządu wokół podręcznika dla najmłodszych. Nie chodzi o natychmiastową zmianę podręcznika, ale ograniczenie możliwości zmian podręczników itp. Nonsensem jest deklaracja finansowania podręcznika dla każdego. Jesteśmy państwem na dorobku i finansowanie powinno być – jeśli już – ograniczone dla rodzin o niskich dochodach.
W wywiadzie uderza brak wiedzy i problemach szkoły i sposobach ich rozwiązania. Widać w wywiadzie, że nowa minister nie orientuje się i nie chce rozmawiać o trudnych codziennych bolączkach szkoły. Na pytanie o kartę nauczyciela, odpowiada że zna problem i że trzeba wiele zmienić. Co zmienić? Tego się nie dowiemy, bo pani minister nie ma odwagi powiedzieć, albo po prostu nie wie.
Były i pytania o problemy z zakresu „ideologicznych”. Ale i tutaj odpowiedzi były długie, ale …. o niczym. Na pytanie o naukę o seksie, pani minister odpowiada że trzeba rozmawiać, konsultować, zlecać badania i szukać najlepszych rozwiązań i kompromisów. Na pytanie o naukę etyki, pani minister z ulgą mówi że jest wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Na szczęście, bo pewnie znowu zaproponowałaby: konsultacje, spotkania, sondaże itd. Tak naprawdę zainteresowanie etyką jest marginalne i zmuszanie szkół do ich organizacji niepotrzebnie utrudnia życie szkołom i podnosi koszty. Już lepiej byłoby przyjąć model, że państwo organizuje (lub pomaga) lekcje religii w szkołach by ułatwić życie dzieciom i rodzicom.
A czy pani minister ma wizję czego można uczyć w szkołach? Moim zdaniem też nie. Na pytanie o naukę filozofii w szkołach (nie wiem czy to aby nie była podpucha dziennikarza) pani minister niemal z entuzjazmem się zgadza. Dla mnie to nonsens, bo filozofia nie jest wbrew pozorom łatwa i wymaga wysoce abstrakcyjnego myślenia. Na szczęście dziennikarz nie pytał o lekcje jazdy konnej czy baletu, bo pewnie pani minister też byłaby zachwycona.