Kilka dni temu zmarł młody polityk lewicy. Niektórych mogło zaskoczyć, że w jednym z ostatnich wywiadów nie ukrywał słów o wierze, Bogu i pokładanych w nim nadziejach na wsparcie. Polityk odszedł od nas, a my nadal nie wiemy czy Bóg jest ale nie miał czasu zająć się cierpiącym byłym politykiem czy też Boga tak po prostu nie ma. Ale temat wiary i Boga zostawmy na inną okazję.
Były polityk nie jest pierwszą i zapewne nie ostatnią osobą z lewicy, która publicznie przyznała się do wiary lub przynajmniej do braku całkowitego jej odrzucenia. Jedna z byłych posłanek SLD, która z polityki odeszła przed laty w atmosferze niemal skandalu, dała o sobie przypomnieć przy okazji debaty nad opieką nad niepełnosprawnymi. Osoba ta ma niepełnosprawne dziecko. W wypowiedziach dało się dostrzec elementy postrzegania świata charakterystyczne dla osoby wierzącej i ocierającej się o akceptację poświęcenia i cierpienia tak jak postrzegane to jest przez pryzmat religii. Muszę przy tym uczciwie zaznaczyć, że żadna z wspomnianych osób nie posuwała się do antyklerykalizmu.
Po co to wprowadzenie? Bo zauważam, że ludzie lewicy mają skłonność do dystansowania się od wiary i Boga, by chwilach choroby czy ciężkich życiowych doświadczeniach nagle do wiary się przyznawać. Otoczenie lewicowe dyskretnie to przemilcza, w tym cała plejada lewicowych (w tym antyklerykalnych) komentatorów. Nagle tracą rezon i odwagę.
A może warto sobie zadać pytanie, które z deklarowanych przekonań i w którym momencie życia były prawdziwe. Czy wiara w trudnych chwilach to wynik jedynie słabości umysły czy też przyznanie, że to raczej wcześniej było się lekkomyślnym i pozowało na ateistę, która to postawa okazuje się potem jedynie takim intelektualnym kozaczeniem.